Sukcesy, do jakich dochodzi się latami, niejednokrotnie rodzą się w bólach – rozmowa z Joanną Mendak

Kiedy miała 13 lat, poleciała na swoje pierwsze w karierze mistrzostwa świata. Dwa lata później podczas igrzysk paraolimpijskich w Atenach w brawurowym stylu w finale 100 metrów motylkiem popłynęła po złoto. Dziś Joanna Mendak to trzykrotna mistrzyni paraolimpijska, multirekordzistka i multimedalistka największych światowych imprez. Po kilkunastu sezonach spędzonych w wodzie na najwyższych obrotach 28-latka cieszy się z faktu, że wciąż potrafi czerpać radość z pływania i nawiązywać wyrównaną walkę z czołówką.

[responsivevoice_button voice=”Polish Female” buttontext=”Dla osób niedowidzących: Czytaj ten artykuł”]

Paulina Królak: Rok 2017 był w Twojej karierze przełomowy. Po kilkunastu latach definitywnie pożegnałaś się ze stylem motylkowym. To była dobra decyzja?

Joanna Mendak: Z perspektywy tych dwunastu miesięcy śmiało mogę powiedzieć, że była to nawet bardzo dobra decyzja. Po ubiegłorocznych igrzyskach paraolimpijskich wraz z trenerem postanowiliśmy trochę poeksperymentować i postawić na totalny sprint, czyli 50 metrów stylem dowolnym. Zmiana konkurencji pociągnęła za sobą zmiany w treningu. Uzyskiwane rezultaty podczas mistrzostw Polski i zawodów w Berlinie pozwalały wnioskować, że podążamy we właściwym kierunku. Docelową formę szykowaliśmy na mistrzostwa świata, które na przełomie września i października miały się odbyć w Meksyku. Z przyczyn niezależnych od nas (19 września doszło w Meksyku do trzęsienia ziemi – przyp. red.) mistrzostwa te organizatorzy zmuszeni byli odłożyć w czasie o dwa miesiące. Sztab trenerski stawał na głowie, by przez tych kilka tygodni całkowicie nie uleciało z nas powietrze.

P.K.: Czy odczuwasz satysfakcję z wyników, jakie uzyskałaś podczas grudniowego czempionatu globu?

J.M.: Choć  w Meksyku nie odnotowałam najlepszych czasów w sezonie, to cieszę się, że udało mi się powrócić do kraju z medalem. Srebro wywalczone na 50 metrów stylem dowolnym i czwarte miejsce na dystansie dwukrotnie dłuższym z minimalną stratą do podium utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że droga, jaką wspólnie obraliśmy z trenerem po Rio, jest jak najbardziej słuszna. Cieszy mnie też fakt, że w grupie S13 (zawodniczki niedowidzące – przyp. red.) aż trzykrotnie udawało mi się w tym roku bić rekord Polski na 50 metrów kraulem. Mam nadzieję, że na tej wznoszącej fali uda mi się dociągnąć kolejne dwa-trzy sezony. Rok 2017 pokazał mi przede wszystkim, że – choć jestem już niemłodą zawodniczką – to wciąż potrafię pływać bardzo szybko i nawiązywać wyrównaną walkę ze światową czołówką.

Meksyk okazał się bardzo udany dla Joanny, 28-latka przywiozła zza wielkiej wody srebrny krążek (fot. prywatne archiwum zawodniczki)

P.K.: Czy w kontekście okoliczności, w jakich przyszło organizatorom rozgrywać te mistrzostwa, zdobyte srebro ma dla Ciebie inny smak? Pytam głównie o reprezentacje Rosji, Ukrainy i Uzbekistanu, których przedstawicieli zabrakło w Meksyku.

J.M.: To są mistrzostwa świata i na wywalczone medale nie powinno się patrzeć przez pryzmat nieobecności innych nacji. Podczas takich imprez jak mistrzostwa świata i Europy czy igrzyska paraolimpijskie liczą się przede wszystkim miejsca na podium. Kibice po latach nie będą pamiętać, jak liczna była obsada zawodów, albo jaki czas uzyskał zwycięzca. W ich umysłach koduje się fakt, czy dany zawodnik zajął miejsce na podium, czy też nie. Powinniśmy zatem mocno podkreślać fakt, że polska reprezentacja podczas tych mistrzostw odnotowała jeden z lepszych występów w historii, a wywalczonych dziesięć medali pozwoliło na zajęcie wysokiego 10. miejsca w generalnej klasyfikacji tychże zawodów.

P.K.: W Meksyku w finale 50 metrów stylem dowolnym popłynęło w Twojej grupie sześć zawodniczek, na dystansie dwukrotnie dłuższym tych zawodniczek było osiem. Jak zatem przedstawia się kwestia Twojego finansowego zabezpieczenia na przyszły rok?

J.M.: Mój przypadek, jeśli chodzi o stypendium ministerialne, rozpatrywany jest w nieco innych kategoriach. Podczas ubiegłorocznych igrzysk paraolimpijskich w Rio de Janeiro udało mi się zmieścić w czołowej ósemce, spełniając przy tym warunek konieczny jego otrzymania, czyli 12 zawodniczek z 8 krajów. Dzięki temu właśnie będę mogła przedłużyć pobieranie tego świadczenia o kolejnych 12 miesięcy, nie martwiąc się tym samym o przygotowania do kolejnego sezonu.

P.K.: Czy możesz liczyć na finansowe wsparcie ze strony swojego miasta?

J.M.: W moim rodzinnym mieście – Suwałkach – funkcjonuje system stypendialny, z którego jest mi dane korzystać. Są to jednak niższe kwoty w porównaniu ze stypendium ministerialnym. Dodatkowo z racji tego, że reprezentuję barwy sekcji STARTu Białystok, jestem również objęta programem stypendialnym tego miasta. Zatem nawet, gdybym nie spełniała ministerialnych kryteriów, to byłabym w stanie funkcjonować na w miarę przyzwoitym poziomie. Zresztą zawsze można wystąpić do ministerstwa o przyznanie stypendium specjalnego. To taka dodatkowa furtka dla tych, którzy nie spełniają podstawowego wymogu. Z opowiadań znajomych wiem, że kilkoro zawodników korzysta z takiej właśnie formy pomocy.

P.K.: Pływanie to dyscyplina tlenowa, dlatego każdorazowa zmiana wysokości czy też klimatu nie pozostaje obojętna na funkcjonowanie organizmu. Jak Twój organizm radzi sobie z takimi zmianami?

J.M.: Generalnie mój organizm średnio znosi długie wyjazdy. Przy różnicach czasowych rzędu kilku godzin, co ma dość często miejsce podczas przekraczania granic Europy, zwykle mam problemy ze spokojnym przesypianiem całej nocy. Przez to też mój organizm potrzebuje zdecydowanie więcej czasu, by przystosować się do nowych warunków. Z racji tego, że różnica czasowa pomiędzy Polską a Meksykiem wynosi aż siedem godzin, a stolica tego kraju usytuowana jest na wysokości górnym partii Tatr, zmuszeni byliśmy przybyć na miejsce już tydzień wcześniej, by proces aklimatyzacji przebiegał płynnie, bez większych zakłóceń. Nie mam jednak co narzekać, bo taka to już specyfika wykonywanego przez mnie zawodu i nie zawsze jest tak, jakbyśmy tego chcieli. Sport pomógł mi bardzo otworzyć się na świat i gdyby nie on, nie miałabym raczej okazji odwiedzić aż tylu ciekawych miejsc. Dzięki niemu mogłam zobaczyć Chiny, Argentynę i kilkukrotnie Brazylię.

P.K.: Liczyłaś kiedyś, ile krajów zdołałaś w ten sposób odwiedzić?

J.M.: Nie zagłębiałam się w to aż tak bardzo, ale niewykluczone, że przyjdzie taki dzień, kiedy usiądę spokojnie za stołem i z ołówkiem w ręce zaznaczać będę na mapie wszystkie miejsca, które było mi już dane zobaczyć. To może być ciekawe doświadczenie.

P.K.: Masz takie miejsca, do których uwielbiasz wracać?

J.M.: Takim miejscem bez wątpienia jest mój dom. Poza tym zakochana jestem w Rzymie i Barcelonie. Zdarza mi się czasem uciec tam na weekend, by podładować akumulatory i przy okazji skosztować miejscowych przysmaków.

P.K.: W Meksyku poza czysto sportowymi obowiązkami zdołaliście znaleźć też czas na relaks. Jedną z form aktywności była wizyta u pani Beaty Wojny, ambasador RP w Meksyku. Jak zapamiętasz to spotkanie?

J.M.: Pani ambasador przyjęła nas bardzo ciepło, całe spotkanie odbywające się przy kawie i herbacie przebiegało w miłej atmosferze. Za każdym razem, kiedy podróżujemy w zupełnie nowe dla nas miejsca, mamy przygotowaną długą listę pytań – od kultury i historii danego kraju po sport, ochronę zdrowia czy bezpieczeństwo. Pani Beata w stu procentach zaspokoiła naszą ciekawość, na każde pytanie odpowiadała szybko i w sposób wyczerpujący. Informacja o naszej wizycie w ambasadzie dotarła do Polonii, której obecność cały czas czuliśmy na trybunach. Smaczku w tym wszystkim dodaje fakt, że o medale rywalizowaliśmy na pływalni pamiętającej jeszcze czasy igrzysk olimpijskich z 1968 roku. Takie spotkania czy też wycieczki, podczas których zobaczyliśmy Piramidy Słońca i Księżyca wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, stanowią odskocznię od całej otoczki związanej z zawodami. Do Meksyku przyjechaliśmy przecież do pracy, a nie w celach turystyczno-towarzyskich.

Z wizytą u pani Beaty Wojny, ambasador RP w Meksyku (fot. prywatne archiwum zawodniczki)

P.K.: Przygodę z pływaniem rozpoczęłaś, kiedy miałaś sześć lat. W podobnym wieku zresztą zaczynali chociażby Otylia Jędrzejczak i Paweł Korzeniowski. Opowiedz o swoich początkach z tą dyscypliną.

J.M.: Do sekcji pływackiej trafiłam przypadkiem w zerówce. Z racji tego, że urodziłam jako wcześniak i otrzymałam w pakiecie wadę wzroku oraz wadę postawy, konieczna była jej korekcja podczas ćwiczeń z fizjoterapeutą. Szczerze mówiąc nienawidziłam tych zajęć, chodzenie na nie traktowałam jako karę. Alternatywą dla ćwiczeń korekcyjnych, podobnie jak w przypadku Otylii, stały się wizyty na basenie. Pierwsze indywidualne lekcje miałam okazję pobierać pod czujnym okiem Jacka Reguckiego i jego żony Justyny. Kiedy w trzeciej klasie opanowałam poprawnie pływanie wszystkimi stylami, zaprowadzono mnie do sekcji MUKSu Suwałki, gdzie trafiłam już bezpośrednio pod skrzydła trenera Edwarda Deca, z którym – uwzględniając 2,5-letnią przerwę związaną ze studiami w Warszawie – mam szczęście współpracować do dziś.

P.K.: Zjawisko dość rzadko spotykane w sporcie. Przez tyle lat pracy razem nie było między Wami zgrzytów?

J.M.: Oczywiście, że były. Spędzając ze sobą tak dużo czasu, drobne spięcia wydają się być nieuniknione. Sytuacje, kiedy dwie strony mają zupełnie różne spojrzenie na rzeczywistość, rozwiązać można jedynie poprzez spokojną i szczerą rozmowę. My staraliśmy się tłumić to w zarodku. Dziś z Edwardem rozumiemy się praktycznie bez słów, śmiało mogę rzec, że mam do niego stuprocentowe zaufanie.

Z trenerem Edwardem Decem (fot. prywatne archiwum zawodniczki)

P.K.: Pamiętasz pierwszy wywalczony przez siebie medal?

J.M.: To są takie momenty, które pozostają w naszej pamięci do końca życia. Niedawno udało mi się wyciągnąć z zapomnianych kątów dyplomy z początków mojej kariery. Organizatorem tamtych zawodów był suwalski OSiR.  Na dyplomie podany jest wynik czasowy i informacja, że zajęłam pierwsze miejsce na dystansie 25 metrów. Ja te początki bardziej pamiętam z tego powodu, że ciągle płakałam. Byłam bardzo strachliwym i niepewnym siebie dzieckiem, jeszcze nie zdołałam podjąć próby wejścia na słupek, a już tonęłam we łzach. Sporo czasu upłyneło, zanim zmieniło się to na lepsze.

P.K.: Twój paraolimpijski debiut, który miał miejsce w Atenach w 2004 roku, w pamięci polskich kibiców zakodowany został jako igrzyska trzech piętnastolatek. Wraz z Natalią Partyką i Kasią Pawlik powróciłyście z nich do kraju ze złotymi medalami. Jak wspominasz swój pierwszy w karierze złoty medal igrzysk paraolimpijskich?

J.M.: Mając 15 lat tak naprawdę nie zdawałam sobie sprawę z rangi zawodów, jakimi są igrzyska paraolimpijskie, i z rangi sukcesu, jaki udało się wówczas osiągnąć mnie, trenerowi i klubowym kolegom. Bo choć panuje powszechne przekonanie, że pływanie to dyscyplina indywidualna, to na sukces pracujemy wspólnie. Ateny okazały się szczęśliwe dla Polski. Trzy wciąż zbierające doświadczenie na międzynarodowej arenie 15-latki zgarnęły po złotym medalu. Natalia wywalczyła go przy stole pingpongowym, my z Kasią z kolei wyłowiłyśmy swoje z wody. Pierwsza reakcja zaraz po dotknięciu ściany? Szok i niedowierzanie. Pierwsze łzy wzruszenia pojawiły się zaraz po dekoracji. Kiedy po powrocie do pokoju zostałam zalana masą gratulacji, powoli zaczęło docierać do mnie, co przed chwilą się wydarzyło. Poza złotem za zwycięstwo w finale 100 metrów stylem motylkowym odebrałam wtedy jeszcze brąz za trzecie miejsce na 100 metrów kraulem.

P.K.: Kolejnych startów w igrzyskach byłaś już bardziej świadoma?

J.M.: Dokładnie tak. Drugie w karierze igrzyska zbiegły się w czasie z przygotowaniami do egzaminu dojrzałości. W Atenach jako 15-latka popłynęłam na luzie, bez żadnych obciążeń. Tam w dalekim Pekinie poza rywalkami musiałam zmierzyć się dodatkowo z przedstartową presją. Jeszcze nie zdążyłam wskoczyć do basenu, a już wielu wieszało mi na szyi złoty medal. Z igrzysk tych przywiozłam po jednym krążku z każdego koloru: złoto na 100 metrów delfinem, srebro na 200 metrów stylem zmiennym i brąz na 100 metrów stylem dowolnym, wypełniając tym samym 10 procent polskiej normy.

P.K.: Najwięcej nerwów kosztowały Cię chyba kolejne, trzecie igrzyska, których gospodarzem był Londyn. Kontuzja i uraz, których nabawiłaś się na kilka miesięcy przed igrzyskami, zasiały ziarno niepokoju w Twoim sztabie szkoleniowym.

J.M.: To prawda. Pierwsze problemy pojawiły się już w maju 2012 roku, kiedy to odnowiła mi się kontuzja stawu ramiennego. Po konsultacjach lekarskich i wykonaniu wszystkich potrzebnych badań okazało się, że niezbędna jest interwencja chirurgiczna. Do igrzysk zostały cztery miesiące, a my byliśmy w kropce. Nie wiedzieliśmy, co robić, pierwszy raz znaleźliśmy się w takiej sytuacji. Położenie się na stole wiązało się z wykluczeniem z okresu przygotowawczego w ostatniej, najważniejszej fazie, a na to nie mogliśmy sobie pozwolić. Po wielu rozmowach z trenerem Decem doszliśmy do wniosku, że wprowadzimy modyfikacje do treningu i spróbujemy dociągnąć do Londynu bez zalecanej operacji. W międzyczasie doznałam jeszcze zmęczeniowego złamania kości śródstopia. Niby nieduża kontuzja, ale zaburzyła nieco rytm treningowy. Pomimo trudności cel został osiągnięty. Trzeci z rzędu złoty medal na dystansie 100 motylkiem zdobyłam rzutem na taśmę, o jego losach zadecydowało zaledwie 0,11 s.

P.K.: Czy przez tyle lat pływania na wysokich obrotach zdarzało Ci się korzystać z pomocy psychologa bądź trenera mentalnego?

J.M.: Szczerze mówiąc nie miałam jeszcze okazji korzystać z usług podobnych fachowców. Rodzice wychowali mnie w taki sposób, żeby być niezależną i z przeciwnościami losu starać się radzić sobie samej. Być może znajdę się kiedyś na takim etapie życia, że pomoc psychologa czy trenera mentalnego okaże się niezbędna. W takich przypadkach pieniądze odgrywać będą drugoplanową rolę, gdyż wychodzę z założenia, że inwestycje w siebie nie są inwestycjami zmarnowanymi. Nieraz bywało ciężko, cena jaką się płaci za bycie na szczycie jest przeogromna. My sportowcy jesteśmy przecież tylko ludźmi, nie robotami, i jak każdy inny człowiek mamy prawo do słabszego dnia. Bardzo wiele w takich momentach dawały mi szczere rozmowy z bliskimi i trenerem.

P.K.: Kiedy ma się za sobą najbliższych, to człowiek jest w stanie wygrzebać się z największych tarapatów.

J.M.: Zgadzam się z tym w stu procentach. Moja rodzina wskoczyłaby za mną w ogień, ja za nich również oddałabym swoje życie. Łączy nas bardzo silna więź. Choć jestem już dorosłą kobietą, to rodzice i brat wciąż bardzo mocno zaangażowani są w to, czym zajmuję się na co dzień. Najwierniejszymi moimi kibicami są oczywiście dziadkowie – babcia Halinka i dziadek Czesiek, którzy zbierają wszystkie wycinki z gazet. Ich wzrok nie przeoczy żadnej informacji o mnie 🙂

P.K.: Z którego dotychczas wywalczonego trofeum jesteś najbardziej dumna? 

J.M.: Każde ze zdobytych na przestrzeni tylu lat trofeów ma dla mnie wyjątkową wartość. Wśród licznych medali mistrzostw świata i Europy oraz igrzysk paraolimpijskich, które na co dzień trzymam w pudełeczkach, znaleźć można coś, z czego jestem bardzo dumna. Są to trzy Włócznie Jaćwingów, coroczne nagrody przyznawane przez prezydenta miasta Suwałk. Jestem chyba jedyną suwalczanką, która może pochwalić się aż trzema takimi nagrodami. Na medale harujemy razem z całym teamem, a to, że ktoś z zewnątrz potrafi dostrzec i docenić pracę poszczególnych jednostek tego zespołu, jest dla mnie dodatkową motywacją do podjęcia jeszcze większego wysiłku. Ubolewam jedynie na faktem, że było mi o tej pory dane otrzymać zaproszenia na Bal Mistrzów Sportu, choć udało mi się już wracać z pięcioma złotymi medalami mistrzostw świata czy kompletem krążków igrzysk paraolimpijskich.

P.K.: Wszystko przed Tobą 🙂 W tegorocznej 83. edycji Plebiscytu „Przeglądu Sportowego” nominowanych zostało troje (a właściwie czworo) lekkoatletów: Maciej Lepiato, Barbara Niewiedział oraz niewidoma Joanna Mazur, której kroku wiernie dotrzymuje Michał Stawicki. Masz przeczucia, do kogo może powędrować statuetka?

J.M.: Nie mam zielonego pojęcia. Jedno jest pewne, kapitułę konkursu czekać będzie twardy orzech do zgryzienia. Lista tegorocznych sukcesów w sporcie paraolimpijskim nie ma bowiem końca. Rok 2017 okazał się bardzo udany m.in. dla lekkoatletów, pływaków, kolarzy, badmintonistów, szermierzy i tenisistów stołowych. Najwięcej powodów do radości dostarczyli polskim kibicom przedstawiciele „królowej sportu”, którzy podczas lipcowych mistrzostw świata w Londynie zgarnęli aż 29 krążków. Doskonale spisali się zarówno Joasia Mazur, która wraz z przewodnikiem Michałem Stawickim pobiegła po medal z każdego koloru, jak i Maciej Lepiato, który po raz czwarty z rzędu sięgnął po tytuł mistrza świata. Basia Niewiedział z kolei to niekwestionowana królowa 1500 metrów, która – począwszy od igrzysk w Sydney mających w 2000 roku – praktycznie nie schodzi z najwyższego stopnia podium.

P.K.: 1:03,11 min. Tyle wynosi należący do Ciebie już od ponad jedenastu lat rekord globu na dystansie 100 metrów stylem motylkowym (S12). Co czułaś za każdym razem, gdy obok Twojego nazwiska na tablicy z wynikami pojawiały się dwie literki – WR – oznaczające nowy rekord świata?

J.M.: Zacznijmy od tego, że ja nie widzę tych liter J Marzeniem każdego pływaka jest zapisać się w historii jako rekordzista świata, mnie ta sztuka udawała się kilkukrotnie. Cieszę się niezmiernie, że rezultat 1:03,11 min, jaki uzyskałam w 2006 roku podczas zawodów w Berlinie, do dziś został niepobity. Pływanie z każdym rokiem coraz bardziej idzie do przodu i sam fakt, że już dwunasty sezon startowy to właśnie moje nazwisko otwiera listę najlepszych czasów grupy S12, samo w sobie jest czymś wyjątkowym.

P.K.: Czy czujesz się spełniona jako sportowiec?

J.M.: Jak najbardziej. Cieszę się, że po tylu sezonach spędzonych w basenie wciąż potrafię czerpać radość z tego, co robię. Nie jest tak łatwo przecież znaleźć motywację do dalszych treningów, kiedy w swojej karierze zdobyło się wszystko – od medalu mistrzostw Polski zaczynając, a na mistrzostwie świata i Europy czy złocie igrzysk paraolimpijskich kończąc. Wśród kibiców chciałabym zostać zapamiętana przede wszystkim jako kobieta, która z trzech igrzysk z rzędu wracała do kraju ze złotym medalem. W tej samej konkurencji!

Chwilę po odebraniu w Londynie trzeciego w karierze złotego medalu igrzysk paraolimpijskich (fot. IPC)

P.K.: Twoja historia może być inspiracją i motywacją dla stawiających pierwsze kroki w wodzie dzieciaków, że przez wiele lat da się pływać na bardzo wysokim poziomie.

J.M.: Jest to jak najbardziej do wykonania. Jeśli człowiek daje z siebie na treningach wszystko, to ciężka praca prędzej czy później zacznie przynosić wymierne efekty. Trzeba tylko cierpliwie na te efekty poczekać i nie zrażać się pierwszymi niepowodzeniami. Każdy z nas zaczynał kiedyś od zera. Sukcesy, do jakich dochodzi się latami, niejednokrotnie rodzą się w bólach. Gdy wróciłam z Meksyku do Polski i odwiedziłam w Suwałkach swoją grupę treningową, podszedł do mnie Hubert, uczeń piątej klasy, który na mój widok zareagował następującymi słowami: „To mnie także czeka jeszcze tyle lat pływania?”. Nie pojedyncze krążki, a fakt, że przez kilkanaście sezonów można nawiązywać walkę na wyrównanym poziomie, może być dla młodych najlepszym motywatorem.

P.K.: W trakcie studiów na warszawskim AWFie, miałaś okazję zgłębiać tajniki pływania pod okiem Pawła Słomińskiego, który do największych sukcesów w karierze zaprowadził Otylię Jędrzejczak. Jak układała się Wasza współpraca?

J.M.: Grupa, w której przyszło mi trenować, była w tamtym czasie jedną z najsilniejszych w kraju sekcji pływackich. Jej szeregi zasilali m.in. Otylia Jędrzejczak, Paweł Korzeniowski i Sławomir Kuczko, czyli finaliści i medaliści największych pływackich imprez. Obciążenia treningowe były w tej grupie zdecydowanie większe od założeń realizowanych z trenerem Decem. Wiele dało mi te 2,5 roku spędzone w nowym otoczeniu wśród nowych ludzi pod skrzydłami tak doświadczonego fachowca. Samą współpracę z trenerem Pawłem Słomińskim wspominam bardzo miło. O naszym rozstaniu, które przebiegło w bardzo przyjemnych okolicznościach, zadecydowały czynniki niesportowe. Dziś Paweł jest prezesem Polskiego Związku Pływackiego. Za każdym razem, gdy spotykamy się gdzieś na zawodach lub mijamy na korytarzu, staramy się zamienić ze sobą kilka słów.

P.K.: A jak wspominasz wspólne treningi z Otylią Jędrzejczak? Czy nie paraliżowała Cię obecność takiej gwiazdy płynącej na torze obok?

J.M.: Możliwość konfrontacji z zawodnikiem klasy światowej dla młodego zawodnika jest ogromnym przeżyciem. Jestem wdzięczna losowi, że miałam okazję na co dzień przebywać w towarzystwie Otylii. Oti to bardzo ciepła i  życzliwa osoba. Była dobrym duchem zespołu, dbała, by atmosfera w naszej grupie treningowej była jak najlepsza. Bardzo często zapraszała nas do swojego domu na kolacje, które zazwyczaj składały się z trzech dań. Pamiętała też o naszych urodzinach, a przy okazji świąt wręczała każdemu drobne upominki.

P.K.: Dziś utrzymujecie ze sobą kontakt?

J.M.: Obie staramy się pielęgnować tę znajomość, choć nie jest to łatwe, bo nasze drogi nieco się rozeszły. Oti kilka miesięcy temu została przecież mamą i większość swojego czasu poświęca na wychowywaniu córki. Fajnie, że w natłoku tych wszystkich obowiązków udaje jej się zadzwonić czy wysłać smsa z gratulacjami.

P.K.: Z Otylią łączy Cię podobna historia. Obie z igrzysk w Atenach w 2004 roku wróciłyście do kraju ze złotymi medalami, w dodatku w tym samym stylu – motylkowym. Nie bez powodu po tym sukcesie właśnie media zaczęły nazywać Cię para-motylią. Jak reagujesz na takie porównania?

J.M.: To bardzo duży komplement móc być porównanym do Otylii Jędrzejczak. Cieszę, bo dzięki tamtym igrzyskom po raz pierwszy tak naprawdę została zauważona ciężka praca, jaką codziennie wykonywałam na treningach.  Otylia to wielka ikona sportu, która wyprowadziła polskie pływanie na salony. Jest osobą bardzo medialną, niezwykle szanowaną w środowisku sportowym i nie tylko. Chyba każdy sportowiec po cichu marzy o tym, by być takim zawodnikiem, jak ona.

Radość po dobrze przeprowadzonym treningu – bezcenna (fot. prywatne archiwum zawodniczki)

P.K.: Z racji, że od wielu lat utrzymujesz się w światowej czołówce, jesteś kolejną osobą, którą śmiało mogę zapytać o zainteresowanie mediów sportem osób niepełnosprawnych.

J.M.: Poprawa widoczna jest gołym okiem. Ogromną pracę wykonują tu media lokalne, dzięki którym przełamana została nasza anonimowość. Paraolimpijczycy powoli zaczynają wychodzić z cienia i duża w tym również zasługa mediów społecznościowych. Wielkim krokiem poczynionym naprzód była bez wątpienia ubiegłoroczna telewizyjna transmisja z igrzysk paraolimpijskich w Rio de Janeiro. Pora transmisji może nie do końca sprzyjała oglądaniu (zawody nadawane były późną nocą), ale wynika to raczej z faktu, że Polskę i Brazylię dzielą cztery strefy czasowe.

Cieszę się, że w naszym kraju organizowanych jest coraz więcej imprez masowych o charakterze integracyjnym, nie tylko tych sportowych. Przy okazji startów w Maratonie Warszawskim czy Cracovii Maratonie rozgrywane są na przykład wyścigi wózków z napędem ręcznym, tzw. handbike. Uważam, że doskonałą robotę wykonuje Marcin Gortat, który poprzez działania swojej fundacji stara się zaszczepić sportową pasję wśród  niepełnosprawnych dzieci. Świetną inicjatywą przełamującą stereotypy postrzegania osób z niepełnosprawnością jest również krakowski „Festiwal Zaczarowanej Piosenki”. Przy okazji tego wydarzenia ustawiane są liczne stoiska, gdzie można wypróbować swoich sił w wyciskaniu ciężarów czy też zobaczyć mecz siatkówki na siedząco.

P.K.: Jedną z takich imprez jest także odbywający się cyklicznie memoriał Marka Petrusewicza, pierwszego polskiego rekordzisty świata w pływaniu, w którym miałaś okazję startować na chwilę przed wylotem do Meksyku. Jak oceniasz organizację tych zawodów?

J.M.: Są to zawody, które w moim odczuciu śmiało mogą konkurować z najlepszymi mityngami pływackimi na świecie. W tym roku sekcja Juvenii Wrocław, która odpowiada za coroczną  organizację memoriału, dołożyła wszelkich starań, by jeszcze bardziej uatrakcyjnić jego formułę. Organizatorzy zadbali o piękną oprawę muzyczną i oryginalną prezentację zawodników. Kibice, którzy śledzili nasze poczynania z trybun, byli zachwyceni.

P.K.: Czy zastanawiałaś się może, jak będzie wyglądało Twoje życie po zakończeniu sportowej kariery? Masz już skrystalizowany plan na przyszłość?

J.M.: Jeszcze nie wybiegam tak daleko w przyszłość, ale gdzieś z tyłu głowy mam już zakodowany fakt, że do tego końca jest mi zdecydowanie bliżej niż dalej. W tym roku szczęśliwie obroniłam pracę magisterską na kierunku fizjoterapia. Bardzo chciałabym spróbować swoich sił w wyuczonym zawodzie, moim marzeniem jest własny gabinet terapeutyczny. Czy się w tym odnajdę, czas pokaże. Na chwilę obecną moją pracą jest pływanie i właśnie na nim staram się teraz skupiać całą swoją uwagę i energię.

P.K.: Życie sportowca wiąże się z ciągłym przepakowywaniem walizek. Czy w naszpikowanym treningami, zgrupowaniami i licznymi wyjazdami świecie udaje Ci się znaleźć kilka chwil dla siebie?

J.M.: Szczerze mówiąc tego czasu jest naprawdę niewiele. Kiedy mam luźniejszy dzień, to przede wszystkim wykorzystuję go na nadrabianie towarzyskich zaległości. Spotykam się wtedy z rodziną i przyjaciółmi, którzy na co dzień zmuszeni są dostosowywać swój grafik pode mnie. Jestem im bardzo wdzięczna, że w stosunku do mojej osoby wykazują się tak dużą empatią. W ciągu kalendarzowego roku około 220 dni przebywam poza domem i – co za tym idzie – czas na rozwijanie dodatkowych pasji mam dosyć mocno okrojony. Stąd też każdą wolną chwilę poświęcam na szlifowanie języka angielskiego i specjalistyczne szkolenia dla fizjoterapeutów. Jak tylko mogłam, starałam się kibicować na trybunach mojemu młodszemu bratu Maćkowi, który jeszcze w ubiegłym sezonie grał w pierwszej lidze siatkówki. To była taka moja odskocznia od treningów i całej tej sportowej codzienności.

P.K.: Teraz czeka Cię kilka tygodni zasłużonego odpoczynku. Kiedy ponownie wskoczysz do basenu?

J.M.: Z mistrzostw świata wróciliśmy 9 grudnia, więc z racji tego, że teraz mamy okres świąteczno-noworoczny, do sportowej aktywności planuję wrócić na początku stycznia. Te trzy tygodnie to taki optymalny czas na regenerację i zatęsknienie za wodą. Zaraz po Nowym Roku punkt szósta stawiam się na pływalni i rozpoczynam przygotowania do kolejnego sezonu.

P.K.: Jakie sportowe cele stawiasz sobie na 2018 rok?

J.M.: Głównym celem są pływackie mistrzostwa Europy, które w sierpniu odbędą się w Dublinie. To właśnie temu startowi podporządkowane będą nasze przygotowania. Plan treningowy mamy z trenerem Decem już wstępnie ustalony, teraz pozostało nam jedynie dopracowanie jego szczegółów. Moim marzeniem jest wrócić z tym mistrzostw z medalem.

error: Nasze materiały chronione są prawem autorskim! Kopiowanie ich i rozpowszechnianie bez zgody autora zabronione! - paraSPORTOWCY.PL