Po prostu – siedzimy i pijemy kawę w czystym, zadbanym mieszkaniu. Na stole lukrowane rogaliki i pyszne faworki, bez których nie może się przecież obyć karnawałowa, polska gościna. Puder z tych faworków będzie nam osładzał całe dzisiejsze spotkanie. Szczególnie wtedy, kiedy pomiędzy wersy pięknej sportowej historii wkradnie się znienacka gorycz peerelowskich realiów. Ale od początku.
Zauważeni po latach
Dziennikarskich inspiracji szukałam tym razem u swoich wieloletnich przyjaciół. I taka luźna, przyjazna atmosfera ani na moment nas nie opuściła. Widząc zachodzące słońce, mówiliśmy o tym, że rano wciąż trudno wstać, chociaż luty to już zawsze trochę lepiej niż styczeń. Jakkolwiek próbowałabym nadać temu spotkaniu zwyczajności, witryna pełna trofeów przypominała, że to sport nas tu zebrał i – prędzej czy później – to on wysunie się na pierwszy plan. Wskazałam na medal w ozdobnym pudełku.
– To odznaczenie za tytuł Wybitnej Sportsmenki 40-lecia (plebiscyt fundacji SEDEKA, za lata 1972-2012 – przyp.red.), przyznane podczas uroczystej gali w Warszawie – wspomina z uśmiechem pani Basia, multimedalistka paraolimpijska w konkurencjach lekkoatletycznych i w pięcioboju.
–Trochę musiałam się na niego naczekać. Po pierwszym złotym medalu, tym z Toronto z 1976 roku, mogłam o nim powiedzieć tylko rodzinie i znajomym. Oczywiście już po powrocie, bo Internetu nie było, a inne media nie podjęły tematu. Prawdę mówiąc, nie lubię wspominać tamtego sukcesu. Aby móc wyjechać na tak dużą zagraniczną imprezę, musiałam reprezentować kraj w jak największej ilości konkurencji. Takie były wymogi władzy, tak działał system. Stąd ten wielobój, bardziej wymuszony sytuacją, niż uprawiany z zamiłowania.
Pokolenie przecierające szlaki
Cztery lata wcześniej Polacy zadebiutowali na igrzyskach paraolimpijskich w Heidelbergu. A ponad 40 lat później naprawdę trudno pojąć, jak można było pogodzić ze sobą jednoczesny trening trzech różnych dyscyplin.
– W okresie przygotowań do igrzysk dzieliłam swój czas pomiędzy strzelnicę, basen i rzutnię. Oczywiście już po lekcjach i po godzinach pracy. Siedem treningowych dni w tygodniu. Trzeba powiedzieć, że w tym czasie rzucałam i pchałam, stojąc w protezach i podpierając się na jednej kuli ortopedycznej. To praktycznie zerowa stabilność, walka o przetrwanie. Strzelanie z karabinu w protezach było koszmarnie niewygodne, a ściągnięcie ich na basenie skupiało na mnie wzrok wszystkich wokół. Z Kanady pamiętam dużą tremę i odgórne zarządzenie, że nie mogę zabrać w tę podróż mojego wózka inwalidzkiego. Potem, w miejsce strzelectwa, weszły do programu wyścigi na wózkach. Z upływem lat, zasady klasyfikacji sportowo – medycznej stopniowo się zmieniały, aż zaczęły sprzyjać w miarę uczciwej rywalizacji. Wcześniej bardzo długo nie mogliśmy sobie pozwolić na specjalizację w danej dyscyplinie, a tym bardziej – w konkurencji.
W 1980 roku w Arnhem, zdobywałam już medale paraolimpijskie za wyścigi na wózkach i konkurencje rzutowe. Cztery lata później, w Nowym Jorku wystartowałam w rzucie dyskiem i oszczepem oraz pchnięciu kulą. Ostateczny bilans to dziewięć medali paraolimpijskich. Po drodze oczywiście mistrzostwa Europy i świata.
Przepustka do aktywności
Krótko mówiąc – było ciężko i bez szans na profesjonalizację. Przegryzam temat faworkiem i pytam wprost, czym tenże sport mógł wówczas zauroczyć kobietę.
– Tak samo kiedyś, jak i teraz, osoby z niepełnosprawnością dokonują wyboru. Mogą tylko chodzić do szkoły, bo to jest obowiązkowe. Ja zawsze chciałam czegoś więcej. Mama prosiła, żebym na wakacje wracała do rodzinnej Borui w Wielkopolsce. Świadomie wybierałam zgrupowania. Sama pewnie nie stałabym w palącym słońcu, żeby rzucać dyskiem czy oszczepem, ale w grupie… normalne było, że jak kula ląduje w błocie, to trzeba ją wytrzeć i pchać dalej. Mięliśmy przy tym dużo frajdy. Był też przecież czas na odpoczynek i zabawę. Nikt nie śledził z zapartym tchem światowych rankingów. Przykładaliśmy się do treningu, ale sukcesy były dodatkową satysfakcją, a nie celem samym w sobie. Nie mogliśmy przypuszczać, że kiedyś, po zmianach ustrojowych, będziemy z tego czerpać jakiekolwiek korzyści. Byliśmy dużą grupą. Na mistrzostwa Polski Wrocław zawsze przyjeżdżał autobusem pełnym ludzi. Z dystansem traktowaliśmy komentarze w stylu: „tam to się chyba produkuje inwalidów”.
Wiedzieć, kiedy odejść
Lekkoatletyczna historia Startu Wrocław pokazuje, że królowa sportu z flagowej dyscypliny przekształciła się tutaj w domenę jednostek. Pytam więc, jak do tego doszło?
– Z czasem większość z nas założyła rodziny i wzięła za nie odpowiedzialność. Po drugie, łączenie wielu obowiązków naprawdę bywa uciążliwe. Wracasz do domu po pracy i po intensywnym treningu, a tu, na przykład, czeka stos talerzy do umycia. I zostaje tylko kilka godzin na odpoczynek. Dodatkowo dyscyplina rozwijała się dość szybko. Wypracowane wyniki znaczyły coraz mniej, a utrzymanie ich absorbowało coraz bardziej. Zakończyłam karierę, ale na zawsze została mi odwaga, ciekawość świata i energia – podsumowuje z błyskiem w oku pani Basia.
*Na zawsze pozostał też mąż, Ryszard Tomaszewski, który także zapisał swoją kartę w historii Startu Wrocław i polskiego sportu. O kulisach życia w mistrzowskim małżeństwie przeczytacie tutaj https://www.start.wroclaw.pl/tomaszewski_prawdziwa_historia.
————
Źródło fot: Kmariusz10 [Public domain], from Wikimedia Commons.